1.
Po wielkim militarno-politycznym ruchu, który w ciągu ostatnich sześciu lat przeobraził wewnętrzne i zewnętrzne stosunki Niemiec, nastąpił ruch kościelny o niemniej wojowniczym charakterze.
Zwycięstwo Prus nad Austrją i powstanie północnoniemieckiego związku, które zwiększyło potęgę protestantyzmu, uznane zostało przez katolicyzm rzymski jako wezwanie do skoncentrowania całej swej świeckiej i duchownej władzy w ręku papieża ogłoszonego nieomylnym. W obrębie samego katolickiego kościoła spotkał się nowy dogmat z opozycją, która skupiła się w partji tak zwanych starokatolików. Tymczasem zaś nowa władza państwowa niemiecka, po nazbyt długiej tolerancji odziedziczonej po dawnej polityce pruskiej z ostatnich lat dziesiątków, w końcu zdecydowała się na energiczną obronę przeciw groźnym napaściom kościoła.
Wobec tego ruchu w obrębie kościoła katolickiego można na razie uznać, że kościół protestancki mniej więcej spokojnym pozostał. I tu jednak nie obeszło się bez wewętrznego rozdwojenia, choć skutkiem bardzo zrozumiałych powodów, leżących w samej naturze tego wyznania, charakter jego jest znacznie więcej religijny niż kościelno-polityczny. Przeciwieństw o między starym porządkiem konsystorjalnym a dążnościam i zmierzającem i do porządku synodalnego opiera się, prócz antagonizm u między charak terem hjerarchicznym z jednej a demokratycznym z drugiej strony, także i na głębszej dogmatyczno-religijnej różnicy. Staroluteranie walczą ze zwolennikami unji i członkami związku protestanckiego o istotne religijne zagadnienia, o odmienny pogląd na chrześcijaństwo i protestantyzm. Jeżeli ten ruch protestancki nie jest tak głośny, jak katolicki, wynika to jedynie stąd, że z natury rzeczy sporom o władzę większy rozgłos towarzyszy niż sporom o religijne zagadnienia.
Jakkolwiek się rzeczy mają, wszyscy są w ruchu, wszyscy się wypowiadają, wszyscy się zbroją, my jedynie, jak się zdaje, pozostajemy niemi i siedzimy z założonemi rękami.
Jacy my? Wszakże w tej chwili przemawia tylko jakieś ja, i to takie, które nie posiada stronników jest jednostką odosobnioną.
Co więcej, to ja nie posiada żadnego stanowiska, a znaczenie o tyle tylko, o ile ktoś do jego słów wagę przywiązywać zechce. W dodatku jeszcze słowa te muszą być pisane lub drukowane, gdyż braknie mu zdolności publicznego mówcy lub wędrow nego misjonarza. Jednak że można nie mieć stanowiska, a nie być powalonym na ziemię; nie mieć stosunków — a jednak nie być zupełnie odosobnionym. Jeżeli mówię my, to wiem, że mam do tego prawo. Owimy liczą się już więcej niż na tysiące. Nie tworzą oni kościoła, gminy ani korporacji, ale wiedzą, dlaczego tego nie czynią.
Trudno policzyć tłumy tych, których stara wiara, czy to katolicka czy protestancka, już zadowolić nie może, którzy bądź to niejasno odczuwają, bądź to wyraźnie uznają jej sprzeczność z nauką, z poglądem na świat i życie, ze współczesnym ukształtowaniem stosunków społecznych ra stąd pożądają gorąco jakiejś zmiany i jakiejś pomocy.
Tu jednak tłum niezadowolonych i dążących naprzód dzieli się na dwa kierunki. Jedni — a zaprzeczyć tego nie można, że oni właśnie przeważającą większość stanowią, i to w obu wyznaniach—sądzą, że wystarczy odciąć widocznie zeschłą gałąź ze starego drzewa, i że już przez to samo odzyska ono swą świeżość i płodność. Grodzą się naprzykład z papieżem, byleby on tylko nie był nieomylny, i wyznają Chrystusa, ale nie chcą go uważać za Syna Bożego. Poza tym w obu kościołach stan rzeczy powinien zostać niezmieniony: w jednym księża i biskupi mają nadal być szafarzami łask kościelnych, w drugim zaś duchowni z wyboru według własnego uznania głosić mają kazania o Chrystusie, udzielać sakramentów, święcić dni świąteczne na pamiątkę głównych wydarzeń z jego życia.
Obok tej większości istnieje i mniejszość, której pomijać nie można. Kładzie ona silny nacisk na ścisły związek i konsekwencję całego kościelnego systemu. Jej zdaniem ten, kto raz uzna różnicę między duchownym a świeckim, kto uważa, że potrzeba ludziom w kwestjach moralności i religji kierować się wskazówkami przez Boga i Chrystusa ustanowionej i nieomylnej zwierzchności—temu nic nie stoi na przeszkodzie do uznania nieomylności papieża, gdyż ona tej potrzebie odpowiada.
Toż samo i z Chrystusem; z chwilą gdy uznamy wnim człowieka, choćby jak najdoskonalszego, nie mamy prawa modlić się do niego, czynić go punktem ogniskowym naszej religji, rok po roku rozważać jego czyny, słowa i dzieje jego życia i o nich wygłaszać kazania, tym więcej, jeśli się okazało, że z pośród jego czynów i epizodów z jego żywota najważniejsze są zmyślone, a zaś nauki jego po większej części z dzisiejszemi stosunkami i dzisiejszym światopoglądem pogodzić się nie dadzą. Mniejszość owa, widząc, że ogniwa tego żelaznego łańcucha kościelnej wiary rozluźniają się, nie pojmuje, na co wogóle jeszcze wiara ta może się przydać, i po co obok tylu związków, do których każdy z nas należy, obok państwa, szkoły, nauki, sztuki, ma istnieć nadal kościół.
Owa w ten sposób myśląca mniejszość to właśnie wy, w których imieniu ja głos zabieram.