John Shelby Spong – Uczciwa modlitwa (fragment)

John Shelby Spong, Honest Prayer, Christianity for the Third Millennium and St. Johann Press, Haworth, NJ 2000, tłum. M. Jelinek.

Przedmowa

Po części książka ta prezentuje to, co jest moim niedokończonym poszukiwaniem sensu i mocy modlitwy. Są to zebrane myśli kogoś, kto jest pewny, że w modlitwie jest coś więcej, niż on sam może zrozumieć. Być może książka ta spowoduje więcej pytań, niż udzieli odpowiedzi, chociaż nie jest to jej intencją. Moim podstawowym celem jest po prostu pozbyć się blokad, nieporozumień i pewnych barier, które stoją na drodze modlitwy i które nękają współczesny umysł, tak samo jak nękały mnie. Książka ta nie przedstawia naukowej egzegezy Modlitwy Pańskiej i tego, co Jezus z Nazaretu pierwotnie miał na myśli. Jest dziś dostępnych wiele takich prac. Książka ta jest raczej próbą doszukania się wiecznych prawd, które są wyrażone w tej modlitwie i rozpoznania, w jaki sposób dotyczą naszych czasów, choć mogą być wyrażone zupełnie inaczej. Jezus żył, nauczał i modlił się w kontekście swojego świata. Jeśli jednak ma być Panem całej historii, to wewnętrzna prawda jego życia musi zostać przeżyta, nauczona i wymodlona w kontekście naszego świata. Aby przedstawić ten fakt, zaczerpnąłem wiele z mojego własnego doświadczenia. Książka ta ujawnia więc moje „bycie” i mam nadzieję, że zostanie przeczytana przez mojego czytelnika jako dialog. Prawdziwie i szczerze oferuję samego siebie, takim jakim jestem i jaki zostałem obdarowany przez tego, kogo nazywam „Źródłem Życia”.

Jeśli miałbym wskazać bezpośredni impuls, który skłonił mnie do pisania, to byłoby to przeczytanie Naszej Modlitwy autorstwa Louisa Evely’a. Było to dla mnie doświadczenie znalezienia wody na pustyni. Otworzyło to drzwi i pozwoliło mi skrystalizować swoje własne poszukiwanie w byciu pastorem i studiowaniu Biblii. Choć nigdy nie spotkałem Evely’ego, to wysłałem mu fragment tej książki. Odpowiedział z łagodnością i zachęceniem. Być może któregoś dnia nasze drogi się zejdą. Chciałbym tego niezmiernie. Powinienem jeszcze dodać, że książka Modlitwa Pańska Joachima Jeremiasa była dla mnie bardzo pomocna jako naukowy kontekst.

Kilka osób, które przeczytało rękopis, poddało go krytycznej ocenie i zaoferowało sugestie, które były niezmiennie pomocne, szczególnie muszę wymienić osoby takie jak Helene Crooks, Clifford Dowdey, Elizabeth Jane Horton Martin, Lucy Boswell Negus, Jean Leonard LeRoy, Cyane Hoar Lowden, i Celia Kyle Luxmoore. Robert O. Kevin, emerytowany profesor Starego Testamentu oraz Richard Reid, obecny profesor Nowego Testamentu w moim seminarium, byli oni obaj wartościowymi doradcami; ale dla ich dobra muszę dodać, że nie są oni odpowiedzialni za moją egzegezę czy mój punkt widzenia. Moja kadra w parafii St. Paul’s, szczególnie wielebny Walton Speake Petit oraz Diane Murray Snow byli cierpliwi wobec moich nieobecności i wobec obciążenia pracą, z którą musieli się uporać; tak samo jak moja parafia, która dała mi czas na wykonanie pracy.

Od początku przygotowań tej książki aż po sam koniec, moja żona, Joan oraz moje córki Ellen, Katharine i Jaquelin, sprawiały, że to wszystko było warte zachodu, to od nich czerpałem najwspanialszą miłość i największe wsparcie. Mam nadzieję, że mogą one powiedzieć to samo o mnie.

John Shelby Spong

Richmond, Wirginia

Maj 1972

Rozdział 1. Trudności napotkane w modlitwie

Modlitwa przyciągała mnie zawsze niczym magnes. Nigdy nie żyłem bez niej, a jednak nie mogłem również rozmawiać o niej bez zająknięcia czy niezawodnymi słowami. Jestem pochwycony przez jej moc i jednocześnie odrzucony przez jej formę. Żyję w dwuznacznej sprzeczności jako wyświęcony duchowny wezwany do modlenia się w niezliczonej ilości okoliczności, a jednak nie jestem pewien, co sądzę o efektywności tradycyjnych słów i form tradycyjnej modlitwy.

Ta sprzeczność zawsze była częścią mojego życia. Jako student seminarium duchownego byłem głęboko poruszony teologią, biblistyką oraz siłą chrześcijańskiej wspólnoty. Jednak moje próby prowadzenia sensownego życia modlitewnego zawsze kończyły się niepowodzeniem. Jak sugeruje biskup Robinson w swojej książce Uczciwie wobec Boga, byłemtym, który żył w poczuciu winy nieadekwatności, gdy porównywałem znaczenie, które znalazłem w modlitwie, ze znaczeniem, które powinienem tam znaleźć. Doskonale pamiętam jak w dniach przeznaczonych na medytację w seminarium, nudziłem się nie do wytrzymania. Niezmiennie, kończyłem te ciche dni, zasypiając w wygodnym fotelu w piwnicy biblioteki. Później, próbując przezwyciężyć tę słabość, nakładałem na siebie każdą możliwą dyscyplinę modlitewną; ale żadna z nich nie działała. Czytałem nabożną klasykę; nigdy nie poruszała mojego problemu. Nadal czułem ciężar tego, co nazywam „nieadekwatnością modlitwy” i napędzany tym ciężarem kontynuowałem czytanie każdej nowej książki, którą na ten temat znalazłem.

Niewiele z tych książek stanowiło jakąkolwiek pomoc. Były albo bardzo religijne, prezentujące Boga w całej jego transcendentnej mocy, ale bez związku z moim życiem, albo były to ludowe, przypadkowe myśli człowieka jeżdżącego autostradą, niezwiązane z Mocą, którą nazywam biblijnym Bogiem.

Ponadto, sama forma modlitwy przedstawiana przez te religijne książki, korzystając z wszystkich tradycyjnych chrześcijańskich słów, malowała portret chrześcijaństwa, które było obce mojej wierze i moim życiowym doświadczeniom. Nie mogłem zostać duchowym przywódcą, rządcą dusz czy liderem szkoły modlitewnej, którym sugerowano mi, że powinienem zostać.

Również nowe zsekularyzowane modlitwy nie były dla mnie pomocne, ponieważ szukając stosowności, zdawały się usuwać transcendencję. Ten rodzaj jednowymiarowej rozmowy z samym sobą nie oddawał sprawiedliwości wielkiemu doświadczeniu rzeczywistości, którą poznałem wewnątrz chrześcijańskiej wiary. Dla mnie wyglądały one jak świecki protest przeciwko niestosowności chrześcijaństwa, ale nie oferujący żadnej alternatywy. Były jak uśmiech Kota z Cheshire, który pozostał po tym, jak Kot zniknął.

Jednak służba w Kościele chrześcijańskim poruszała i ekscytowała każdą cząstkę mojego istnienia. Czułem przeobrażającą moc Boga w każdych możliwych relacjach. W kontaktach duszpasterskich z wieloma osobami zmagającymi się z kryzysami znajdowałem znaczące dzielenie się, które pogłębiało moje życie, i mam nadzieję, że również ich życie. Wiele razy w takich momentach znajdowałem słowa i symbole chrześcijańskiej wiary oświetlające te doświadczenia. Była to dla mnie niezaprzeczalna rzeczywistość. Wciąż jednak modlitwa w swojej tradycyjnej formie nie nadawała nowego wymiaru tym relacjom; ani nie zdawała się nawiązywać kontaktu z żadnym doświadczeniem, w którym odnajdowałem życie i sens. Nie pochwytała mnie ani mojego świata ze swoją interpretacyjną siłą. Jednak modlitwa była przez długi czas ważną częścią religijnego dziedzictwa, w którym się znajduję i którego nie mógłbym tak prosto odrzucić. Chciałem się modlić, ale chciałem, żeby modlitwa była szczera i prawdziwa. Żaden znany mi wzór czy znana mi formuła modlitwy nie pozwalały na połączenie szczerości i sensu. Więc zostałem i wciąż jestem poszukującym. Zgadzam się całym swoim życiem, że ta prawda i rzeczywistość może zostać znaleziona w modlitwie, niezależnie od mojej niezdolności do znalezienia klucza. Ten nierozwiązany konflikt przysłużył się, podtrzymując moje pełne pasji zainteresowanie tematem modlitwy.

Im bardziej wgłębiałem się w sprawę modlitwy, tym bardziej uświadamiałem sobie, że mój główny problem leży w tradycyjnych formach i był dwojaki: po pierwsze, język modlitwy odrzucał mnie; po drugie, teologiczne koncepcje, leżące u podstaw tradycyjnych modlitewnych wzorów, stały w sprzeczności z moim rozumieniem chrześcijańskiej wiary. Oba punkty problemu musiały zostać rozwiązane, zanim mogłem odkryć modlitwę i jej sens.

Gdy mówię o języku modlitwy, nie mam na myśli słów, prostego problemu zmian znaczenia słów czy nawet „thee” lub „thou” w dawnym języku angielskim. Tak naprawdę bardzo lubię dawne „brzmienie kultu”. Jednak mam raczej na myśli język modlitwy, który jest w najgorszym wypadku zabobonny, a w najlepszym bezsensowny. To Louis Evely był tym, który w swojej pasjonującej książce, Nasza Modlitwa, jako pierwszy wyraził dla mnie to mgliste niezadowolenie. Zachęcił mnie, aby myśleć racjonalnie o znaczeniu wielu zwrotów modlitewnych, których używałem przez wiele lat ku memu niezadowoleniu, zwroty takie jak „Panie, miej litość”, czy „Pamiętaj o swym słudze”, „Pan niech będzie z wami” i wiele, wiele innych.

Jaki sens ma błaganie Boga, aby się nad nami zlitował? Czy nie jest naturą Boga, aby był litościwy? Czy nasze modlitwy mają uczynić go bardziej litościwym? Czy modlitwa „Panie, miej litość” nie jest proszeniem Boga o bycie tym, kim już jest? Czy może być on mniej litościwy, niż jest? Czy ta modlitwa raczej nie prosi, aby nasze życia pozostały otwarte na litość Boga, którego imię brzmi Miłość? Jeśli to jest naszą modlitwą, to dlaczego nasze słowa mówią zupełnie coś innego?

Podobnie, zwrot „Pan niech będzie z wami”, który jest dobrze znany naszej tradycji religijnej, również jest problematyczny. Ten zwrot zdaje się stwierdzać, że są momenty, w których Bóg nie jest z nami, tak więc powinniśmy prosić o jego obecność. Z pewnością jednak chrześcijańskie objawienie ukazuje wszechobecną moc życia i miłości, którą nazywamy świętym imieniem Boga. Możemy nie zawsze być świadomi jego obecność, ale jego naturą jest być obecnym. Co więc słowa naszej modlitwy znaczą? Czy próbujemy powiedzieć „Pan niech będzie z wami”, aby wezwać ludzkie życia i umysły do uświadomienia sobie Źródła ich życia i istnienia? Jeśli to jest naszą intencją, to dlaczego język modlitwy tego nie oddaje?

Jak często słyszymy duchownych, zarówno w kościołach z liturgią, jak i w tych bez niej, błagalne wezwanie do Boga „pamiętaj o swoim słudze”? Można odnieść wrażenie, że wielu z nas boi się, że Bóg ma amnestię i jego pamięć jest zawodna. Tak jakby nasza modlitwa miała przypomnieć mu o swoim zadaniu i o tym, kim jest. Czy nie jest to w głębi duszy prośba, abyśmy znaleźli pewność, że nie jesteśmy samotni w bezkresie wszechświata, ale nasze życia są ugruntowane w tym, co przekracza naszą skończoność? Dlaczego więc nasze słowa nie mogą tego mówić?

Im więcej analizuję tradycyjne słowa naszej pobożności, tym bardziej jej język staje się dla mnie barierą, i tym bardziej zaczynam rozumieć, dlaczego czułem się nieswojo z powodu klasycznych form modlitwy. To doprowadziło mnie do dokładnego sprecyzowania, czym modlitwa nie jest. Nie jest próbą wezwania Boga do wypełnienia swoich obowiązków. Nasza sytuacja w modlitwie nie jest sytuacją dziecka, które prosi swój autorytet o przysługę, ani nie jest sytuacją żebraka, który na kolanach błaga mistrza o okruchy. Jednak wiele razy, nasza postawa, a nawet nasza przybrana poza ukazuje taki obraz. Nie ma wątpliwości, że przez wielu dziś taka forma modlitwy została porzucona albo stała się dla wielu współczesnych mężczyzn i kobiet rzeczywistym „zapomnianym językiem”.

Jednak znam wiele osób o dobrych intencjach, religijnych ludzi, którzy słuchając lub czytając takich rzeczy, zasugerują, że niszczę samo uzasadnienie albo potrzebę modlitwy. Gdy mówię, w co wierzę, że żadna modlitwa człowieka nie może zmienić woli Boga, jego życia, albo jego natury, wielu mnie źle zrozumie i założy, że mówię, że modlitwa jest nieskuteczna, i dlatego nie musimy się więcej modlić. Czy jednak nasz problem z modlitwą nie jest usytuowany w Bogu? Albo czy nie znajduje się w naszych istnieniach i świecie, które oddaliły się od boskiego zamiaru stworzenia? Jeśli wola Boga jest doskonała, to mogłaby być zmieniona tylko poprzez uczynienie jej mniej doskonałą. Czy naszym pragnieniem w modlitwie jest zniszczenie Boga poprzez dostosowanie jego woli do naszej? Czasem nasze modlitwy zdają się to robić.

Przypuśćmy jednak, że istotą modlitwy nie jest wcale Bóg, ale ten, który się modli. Załóżmy, że modlitwy są środkami, za pomocą których otwieramy ten zepsuty i zniekształcony świat z jego konkretnymi zepsutymi i cierpiącymi istnieniami na doskonałą i uzdrawiającą wolę Boga. Załóżmy, że nasze modlitwy dostarczają Bogu kanał, poprzez który może on działać i który w innym przypadku jest dla niego zamknięty. Załóżmy, że akt modlitwy jest jednym ze sposobów, w Bożej łasce, uczestniczenia w boskim dziele stworzenia i zbawienia. Wtedy być może zrozumiemy ogromną potrzebę modlitwy. Modlitwa nie „działa” na Boga. Jeśli by to robiła, to nie musielibyśmy się często modlić albo wcale. Modlitwa „działa” na tego, kto się modli, na tego, za którego ten ktoś się modli oraz na świat, za który się modli. Znaczyłoby, że tradycyjny język modlitwy działałby zupełne odwrotnie. Modlitwa jest czynnością, poprzez którą Bóg dociera do człowieka, a nie jest czynnością, poprzez którą to człowiek dociera do Boga. Myślę, że to musiał mieć na myśli św. Paweł, gdy pisał: „Duch w nas wypowiada rzeczy zbyt głębokie, aby mogły wyrazić je słowa” (Rz 8,26).

Gdy przechodzę z językowego problemu do teologicznego problemu, kłopoty z modlitwą stają się większe. Forma modlitwy, która ukształtowała dzieje chrześcijańskie, została ukształtowana przez tradycję zakonną. Tradycja ta wyraża mentalność nie z tej ziemi, która odrzuca zewnętrzny świat i jest obca Biblii. Zakonnicy wczesnego Kościoła byli przepojeni dualizmem neoplatonizmu, który skłonił ich do podzielenia rzeczywistości na dwie sfery. Postrzegali oni fizyczną i materialną sferę jako złą. Z kolei niefizyczną albo „duchową” sferę uważali jako dobrą. Z tego powodu ich modlitwy były eskapistyczne, pietystyczne i coraz bardziej nierealne. Dyscyplina modlitewna była do tego stopnia oderwana od życia, że zwykły średniowieczny chrześcijanin z zadowoleniem pozwalał zakonnikom modlić się za niego. Mógłby on okazać szacunek potrzebie modlitwy poprzez okazjonalne wybranie się na rekolekcje lub pielgrzymkę, ale nie uważał on, że prawdziwa modlitwa jest, albo może być, jego osobistym powołaniem. Średniowieczna modlitwa została stworzona na założenie, że Bóg został znaleziony poza życiem. Modlitwa, rozumiana jako zbliżenie się do Boga, została poprzez przykład zakonnych wspólnot próbą ucieczki od życia, czasu i świata, ponieważ Boga nie można było znaleźć w tych sferach. Zakonny sposób modlitwy służył odwróceniu się od życia, odgraniczeniu się od świata i wzniesieniu się do sfery ducha. Końcową nagrodą za modlitwę nie był przeobrażony świat, ale błoga wizja. Czytając tradycyjny książki o modlitwie, możemy znaleźć takie podejście.

Jednak to podejście jest z gruntu niezgodne z chrześcijańską wiarą, której zostałem nauczony i której jestem oddany. Dla biblijnego umysłu Bóg był Stwórcą tego świata, Mocą historii, nieuniknioną Obecnością życia. Gdy Hebrajczycy szukali Boga, nie próbowali odgrodzić się od świata, ale zamiast tego znajdowali Boga w życiu i w historii. Za pomocą średniowiecznych, czy nawet współczesnych, standardów trudno jest znaleźć pietystycznego Hebrajczyka „nie z tej ziemi”. Bóg dla biblijnego umysłu był Siłą, z którą należało się liczyć, Mocą, którą można było przyjąć, Rzeczywistością, którą można było doświadczyć. Mieć wiarę, dla Hebrajczyka, nie oznaczało wykonywać pewną umysłową aktywność jak wierzenie; znaczyło raczej posiadać zdolność do życia pełni nadziei i pewności, że Bóg w nim się znajduje. Być otwartym na Boże objawienie dla Hebrajczyków oznaczało mieć wiarę i ta wiara rodziła w człowieku męstwo bycia.

Nigdzie nie jest to lepiej widoczne niż w cyklu opowiadań o Abrahamie (Rdz 12-25). Opowiadania te powstały pod piórem pisarza Jahwisty, który napisał je pod koniec rządów Salomona. Stworzył on sagę o ojcu założycielu Izraela na podstawie fragmentów historii, mitu i folkloru. Nieuchronnie stworzył on obraz Abrahama pełny cech, które według niego charakteryzowały hebrajski naród. Abraham był wędrowcem, obcym, wezwanym przez Boga z bezpieczeństwa swojej przeszłości w nieznaną przyszłość, nieznane jutro. Porzucił swoje więzi rodzinne, plemię i dom, aby wyruszyć w nowym kierunku, ufając tylko obietnicy Bożej, która była dwojaka: wejdzie w posiadanie obiecanej ziemi i zostanie ojcem wspaniałych ludzi. Ziemia, która była mu obiecana była własnością Kananejczyków; a żona, dzięki której obiecane dziecko miało się narodzić, była bezpłodna. Jedna Abraham wciąż ufał. Wciąż zmierzał naprzód i żył pełen nadziei: „Przez wiarę Abraham posłuchał (…) i wyszedł, nie wiedząc dokąd zmierza” (Hbr 11,8).

Biblijna modlitwa stale ujawnia to nastawienie nakierowane na życie. Według Biblii, jeśli ktoś chciał szukać Boga, to musiał zwrócić się w stronę życia i w stronę historii. Chodzić przed Bogiem oznaczało iść w stronę przyszłości świata. Przyjrzyj się modlitwom Jeremiasza czy Hioba. Zgłęb sedno modlitwy w Księdze Psalmów. Biblijna modlitwa była zaangażowaniem się w życie, a nie wycofaniem się z życia. Świętość była znajdowana w życiu, nie na zewnątrz życia. Świat był stworzeniem Boga, a nie sferą złego materializmu. Historia była areną, na której objawienie było otrzymywane i należało zanurzyć się w niej, aby odnaleźć Boga. Modlitwa musiała być zbliżeniem się do życia, jeśli miała być zbliżeniem się do Boga.

Gdy chrześcijaństwo porzuciło swe hebrajskie pochodzenie i zaczęło myśleć za pomocą neoplatońskich koncepcji starożytnego świata, to wtedy to pomieszanie „nie z tego świata” zaczęło wpływać na chrześcijańskie doświadczenie modlitwy, ponieważ neoplatonicy oddzielali sferę Boga od sfery świata. Gdy to dualistyczne założenie neoplatońskiego umysłu stało się dominującą koncepcją chrześcijańskiej teologii, zakonny wzorzec modlitwy stał się możliwy. Tak więc chrześcijańska modlitwa została zdefiniowana przez dualistycznie myślących mistyków, świętych ludzi i spirytualistów. To oni zaczęli pisać podręczniki do modlitwy, zasady modlitewnego życia i dyscypliny modlitewne, z których każda powstała, aby pomóc uciec od zła tego naszego świata i zostać „duchowym”. To zrodziło klasyczną formę modlitwy. Jako chrześcijanin jednak nie mogę uznać tych założeń ani nie mogę praktykować tych form modlitewnych wraz z ich wycofaniem się, cichymi dniami i modlitewną dyscypliną, które opierają się na tych założeniach.

Nie jestem sam w tym doświadczeniu.

Tak długo jak człowiek był przekonany, że ta sfera ducha była zarówno realna, jak i ważna, ten zakonny wzór modlitwy trwał. Ci którzy dziś wciąż znajdują sens w tych wzorach, robią, to ponieważ sfera ducha ma stale dla nich realność. Nie krytykuje ich tak bardzo jak im zazdroszczę. Ale przyznajmy, że ta staroświecka pewność jest luksusem, na który tylko nieliczni mogą sobie pozwolić. Sfera „ducha” jest dziś dosyć podejrzana. Nie żyjemy w późnym średniowieczu, chociaż wielu religijnych pisarzy zdaje się, że chciałoby, żeby tak było.

„Duchowy” świat był dominującą rzeczywistością do trzynastego albo czternastego wieku. Tutejsze życie było pozbawione sensu, a cała uwaga była poświęcona życiu, które miało przyjść. Cała sztuka była religijną sztuką, gdyż żaden innych temat nie był wart artystycznego talentu. Każda muzyka była muzyką kościelną, zasadniczo monodie wraz ze swoimi zapadającymi w pamięć melodiami odzwierciedlały zmaganie duszy, aby uciec od tego życia w stronę „życia tam”. Ludzkie życie było zdefiniowane jako nieśmiertelna dusza wcielona w cielesny, a więc zły, korpus, od którego pewnego dnia będzie wolna. Każde badania nad fizyczną rzeczywistością uważane były za niegodne chrześcijańskiego umysłu; skutkiem tego postęp naukowy był znikomy, a jeśli już się pojawiał, to spotykał się z niechęcią Kościoła. Jakakolwiek próba reformy społecznej była postrzegana jako strata czasu, ponieważ ten świat był tak bardzo nieistotny, że nie zasługiwał na reformę. Ludzie byli uczeni akceptowania swojego statusu i „wykonywania swojego obowiązku w takim stanie, w jakim podobało się Bogu mnie powołać” (Office of Instruction, Book of Common Prayer). Ponadto nie było pasji w przedłużaniu życia. Pozycja średniowiecznego lekarza była dosyć niska, ponieważ ratowanie życie nie miało tak wielkiego wartości, gdy tak wspaniały dom jak niebo czekało na chrześcijan. Tu na tej ziemi ludzie byli obcymi i pielgrzymami. Niebo było ich przeznaczeniem, ich prawdziwym mieszkaniem, a modlitwa była środkiem, poprzez który utrzymywali kontakt z tą duchową sferą. Życie było przerywane przez medytacje, stworzone aby przetransportować chrześcijanina do nieba. Życie modlitewne mogło obejmować zarówno długie okresy wycofania się, jak i chwilowe loty „strzał-modlitw”, które chrześcijanie miotali w niebo, aby utrzymać kontakt z tym, co postrzegali jako jedynie realne.

Jednak ten sposób myślenia nie jest częścią naszego współczesnego życia. Łatwo jest prześledzić, jak powstał nasz dylemat. Neoplatońska myśl oddzieliła Boga o jego stworzenia, a to, co duchowe od tego, co materialne. Następnie, na podstawie tego wzoru, średniowieczny Kościół zidentyfikował swoje życie i swoją ewangelię prawie wyłącznie ze sferą tego, co duchowe. Wraz z rozwojem kościelnej dominacji nad życiem, duchowa sfera okradła z ważności ziemskość i fizyczność. Bóg został zabrany życiu i odizolowany w nieziemskiej sferze. Ten rozwój osiągnął swój zenit w trzynastym wieku, gdy w myśli teologicznej Bóg i świat zdawali się być całkowicie od siebie oddzieleni. Gdy Bóg jest przypisany specyficznej sferze, staje się on nieubłagalnie przywiązany do losu tej sfery. Od trzynastego wieku, nieziemska sfera ducha skurczyła się w swojej ważności i oddziaływaniu, a dziś jest już prawie martwa. Nic jej nie przywróci. Bóg utożsamiony wyłącznie z tamtą rzeczywistością jest martwy. Modlitwa, która stara się przetransportować nas do tamtej sfery jest martwa. Moim zdaniem w tym leży kryzys wiary naszych czasów.

Kopernik strącił człowieka z jego nieskazitelnego piedestału środka wszechświata. Darwin zniszczył ludzką arogancję, która pozwoliła człowiekowi myśleć o sobie jako o „nieco mniejszym od aniołów” zamiast jako o nieco większym od zwierząt. Freud zagłębił się w wewnętrzne życie człowieka i sprawił, że zwątpił on w rzeczywistość każdej szlachetnej myśli i niebiańskiej wizji. Marks zasugerował, że każda wizja, która odwraca siłę i energię od walki dla ludzkiej sprawiedliwości tu i teraz, była podłym urojeniem albo przemyślanym opium. Z tymi zmianami naszego spojrzenia wkroczyliśmy w dwudziesty wiek.

Nasze czasy można określić jako przeciwieństwo trzynastego wieku. Dziś to ten świat jest wszechogarniającą i potężną rzeczywistością. Niebo jest postrzegane jako przyjemna iluzja. Nauka jest królową! Teologia jest uważana za istniejącą tylko dla tych, którzy „lubią takie rzeczy”. Życie jest dzisiaj tak ważne i tak ostateczne, że reforma społeczna dnia dzisiejszego, a nie jutrzejszego jest pasją. Współczesny mężczyzna albo współczesna kobieta są skupieni na tym świecie, są skupieni na życiu, są pragmatyczni i naukowo zorientowani. Człowiek nie rozumie albo nie reaguje na eskapizm średniowiecznej duchowości.

Jednak Kościół wciąż przedstawia sprawę modlitwy w średniowiecznym przebraniu. Współczesny człowiek jest zmuszony do zwrócenia się w modlitwie w stronę sfery ducha. Większość tego nie robi. Człowiek znajduje w tym mało sensu albo w ogóle go nie znajduje. Słowa religijnego rytuału mają fałszywe brzmienie dla jego ucha, gdy je poważnie bada za pomocą swojego umysłu. Skoro żaden inny wzór modlitwy nie został przedstawiony, to nie ma w tym nic dziwnego, że współczesny człowiek przestał się modlić. Jest jasne, że gdy przestał się modlić albo kiedy modlitwy stały się pustymi formami i bezsensowymi słowami, Bóg słabnie, a on jako człowiek czuje się coraz bardziej samotny we wszechświecie. Jeśli taka osoba chce nadal przynależeć do Kościoła, to staranie unika myślenia i zadawania pytań na temat modlitwy albo trwa przy dziecinnych wzorach modlitewnych z powodu ciepłych emocjonalnych uczuć powiązanych ze znaną modlitwą „Chroń mnie dobry Boże, gdy się spać położę”.

Tradycyjne chrześcijaństwo nie oferuje współczesnemu człowieku sensownej alternatywy. Może podążać on zakonnym wzorem modlitwy albo zostać nieuchronnie pietystą, eskapistą; albo może odrzucić ten wzorzec i zostać materialistą. Jeśli nie znajdzie sensu z wyjątkiem tego tu i teraz, zacznie „żyć na całego” i zostanie hedonistą albo stoczy walkę z rozpaczą i zostanie zdyscyplinowanym stoikiem. Jeśli rozpacz stanie się zbyt intensywna, może on wycofać się z życia na wiele sposobów samonegacji, od alkoholu i narkotyków aż do samobójstwa.

Ale uważam, że chrześcijańska wiara musi oferować i naprawdę oferuje fascynującą alternatywę wobec tego ponurego obrazu i wskazuje na nową możliwość, o której pisze te słowa.

Gdy uczniowie poprosili Jezusa, aby nauczył ich modlitwy, odpowiedział, dając im słowa Modlitwy Pańskiej. Uważam, że od tego musimy zacząć każdą nową rozmowę na temat modlitwy. W tej najprostszej podstawie wszystkich modlitw chrześcijańskiej wiary znajdujemy w słowach naszego Pana pewne odpowiedzi na nasze pytania albo przynajmniej nowe drzwi przez które możemy wziąć udział w doświadczeniu modlitewnym. Ale zanim zaczniemy orać to fascynujące i żyzne pole, wydaje się koniecznym, żebym wyraził pozytywne stwierdzenie w którym miejscu znajduję się w moich osobistych poszukiwaniach sensu modlitwy. Nie wystarczy analizować albo być krytycznym.

Muszę zacząć od prostego rozróżnienia. W swoim umyśle odróżniam pomiędzy „modlitwą” a „zmawianiem modlitwy”. Po pierwsze, definiuje modlitwę w tradycyjny sposób. Jest to ludzka próba nawiązania kontaktu z Bogiem. Ale dla mnie Boga można znaleźć w życiu, nie poza życiem. Nie twierdzę, że Bóg nie jest poza życiem, tylko, że my go tam nie znajdujemy. Jest to istotna różnica. Ponieważ gdy go znajdujemy, to wiemy, że nie da się ustalić granicy dla jego Nieskończonego Bycia. Tak więc, jeśli modlitwa jest naszą próbą odnalezienia Boga, to musi ona być zbliżeniem się do życia.

Życie w modlitwie jest dla mnie odpowiedzialnością do bycia otwartym w miłości na to, co transcendentne, we wszystkim, co spotykam. To oznacza patrzeć na życie z wszystkim co mam i wszystkim, czym jestem. To oznacza być gotowym na spotkanie z ludźmi, na uczestniczenie w wydarzeniach, na życie w związkach. Żyć życiem w modlitwie oznacza zatem być otwartym na zranienia. Oznacza ryzykować bycie skrzywdzonym, aby pokochać. Oznacza żyć z odwagą i uczciwym zaangażowaniem w moim świecie. Oznacza kochać życie, które jest moim miejscem spotkania ze Świętością, miejscem spotkania z Bogiem. J. H. Oldham napisał książkę zatytułowaną Prawdziwe życie jest spotkaniem. Twierdzę, że prawdziwa modlitwa jest również spotkaniem. Moim zdaniem o to chodzi w Nowym Testamencie, gdy czytamy w nim „Módlcie się nieustannie” (1 Tes 5,17). Oczywiście nie odnosi się to do rytualnego aktu; wręcz przeciwnie, do całkowitego sposobu życia.

Jeśli to jest modlitwą, to jaki sens ma zmawianie modlitwy? Zapewne zapytasz, czy sam praktykuję taką czynność. Zapewniam cię, że tak, codziennie i okazjonalnie. Modlę się za tych, którzy żyją w stresie, chorobie, śmierci, strachu. Czuję, że zmawianie modlitwy jest uwalnianiem mocy, choć nie jestem pewien, jak to działa. Ale śpieszę dodać, że „zmawianie modlitwy” nie jest odpowiednie dla mnie w relacjach ludzkich. Nie chodzę do pokoju chorych albo domu wiernych albo nawet na publiczne spotkania, aby wypowiedzieć słowa do niezaangażowanego bóstwa wśród niezaangażowanych ludzi. Idę tam aby dzielić się życiem wraz z jego bólem, jego miłością, jego strachem, jego radością. Idę, aby być tym, kim jestem, czyli dzieckiem Bożym. Idę aby wezwać drugiego, aby był tym, kim jest, czyli dzieckiem Bożym, niezależnie jaka może być aktualna okoliczność życia. Oburzam się, gdy ludzie nie pozwalają mi być prawdziwym i ludzkim, gdy jestem zmuszony, aby grać rolę modlącego się kaznodziei i aby zmawiać tzw. „krótką modlitwę”. Opieram się oczekiwaniom, które wymagają, abym był „religijny” i wykonywał tę oczekiwaną czynność.

Zmawianie modlitwy w tworzonych relacjach ma dla mnie głębokie znaczenie; ale tylko dlatego, że spotkałem drugiego człowieka jako osobę i razem dzieliliśmy, dotknęliśmy i doświadczyliśmy Świętości. Wtedy modlitwa czyni to prostym, oczywistym i realnym.

Modlę się codziennie prywatnie, ale nie są to dla mnie najświętsze momenty w innym świeckim życiu. Nie korzystam z czasu przeznaczonego na modlitwę, aby naładować baterie albo osiągnąć ciszę albo odnaleźć spokój w wycofaniu się czy odcięciu od życia. W rzeczy samej, to w świeckim życiu doświadczam Świętości. Mój wewnętrzny spokój wiąże się z moim zaangażowaniem w życie i ludzi. To w życiu – w istnieniu, dzieleniu, kochaniu i w szczerym spotkaniu z drugim człowiekiem – ładuję swoje baterie, znajduję spokój i doświadczam świętego Boga. „Zmawianie modlitwy” jest ważne, ponieważ przygotowuje mnie gdy żyję do poznania życia i rozpoznania Świętości w życiu. Żyć oznacza dla mnie znać i być poznanym, kochać i być kochanym, przebaczać i być tym, któremu wybaczono. To moje momenty sensu. To są moje okresy komunii z tym, w kogo wierzę, że jest Źródłem Życia. To są dla mnie święte momenty modlitwy. Zmawianie modlitwy przygotowuje mnie na ten poziom życia, na ten stan gotowości, otwartości i oczekiwania. Przygotowuje mnie, żebym poznał świętego Boga, gdy spotykam go w życiu jako że znam, troszczę się, kocham i dzielę się z innym.

Myślę, że Jezus mówił o zmawianiu modlitwy, gdy powiedział „Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny, gdy Syn Człowieczy przyjdzie” (Mt 25,13).

Zmawiam modlitwę po to, abym gdy już zwrócę się w stronę życia, mógł doświadczyć i rozpoznać świętego Boga w życiu, ponieważ wierzę, że ujawnia się on w relacjach w tym świecie. Chcę, żeby moje życie było przeżyte w taki otwarty sposób, żeby było ono „nieustanną modlitwą”. Chcę, żeby moje modlitwy były tak szczere, żeby głosiły obecność Źródła Życia i żeby nakierowały moje życie na jego świat, w którym można go znaleźć. W ten sposób, uważam, że nawet dla niezakonnego, nieuduchowionego, ale zorientowanego na ten świat współczesnego człowieka, modlitwa może być tak bardzo treściwa i tak bardzo pełna doświadczenia, jak zawsze była w naszej chrześcijańskiej historii.

Z tego punktu widzenia przechodzę teraz do modlitwy, której Jezus nauczył swoich uczniów. Robię to z nadzieją, że będziemy mogli od nowa nauczyć się szczerej modlitwy i wypowiedzieć „Ojcze Nasz” w tej świeckiej epoce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *